kolacyjka nad jeziorem się nie zdarzyła, ale “widokowe” śniadanko było niezłą rekompensatą za wieczorny zawód.
Początek dzisiejszej trasy to kilka kilometrów ścieżki (asfaltowej, oddzielonej od chodnika) wzdłuż jeziora. Poza moją hotelową miejscówką miejsce robi się plażowo-kempingowe ale w odróżnieniu od podobnych miejsc spotykanych w Polsce zaskakuje… ciszą. Baaaardzo pozytywnie zaskakuje. Żadnej ryczącej muzyki, wrzasków i pisków. Ludzi masa ale tych z ADHD najwyraźniej mniej niż w naszym pięknym kraju. To jest zresztą spostrzeżenie dotyczące całości moich niemieckich doświadczeń. Nawet w najbardziej turystycznych miejscach jest względnie cicho, ludzie siedzący na hotelowych balkonach szepczą do siebie, żeby nikomu nie przeszkadzać… Jednak można! Można też zapanować nad psami. Przejeżdżając przez miasteczka nigdzie, ani razu, nie spotkałam wałęsającego się kundla. Co więcej – ani raz nie szczekał na mnie pies stojący przy bramie. Dużo osób z psami podróżuje, są obecne w hotelach i restauracjach ale “niewidoczne”. Grzecznie leżą obok krzeseł, czasem na smyczy, czasem bez. Nie jęczą, nie szczekają. Budzą sympatię. Rasy spotyka się przedziwne, brak tak popularnych u nas buldogów (ach te animozje niemiecko-francuskie…) zobaczyć za to można sporych gabarytów… pudla. Wielce był rasowy i wielce dostojny:)))
Dziś najbardziej gorący dzień. A tu po kilkunastu płaskich kilometrach zaczynają się kilometry wspinaczkowe. Droga do Pulsnitz jest cały czas pod górę i trochę zazdroszczę pani listonosz jej żółtego pojazdu.
Na ścigacza nie wygląda, ale widziałam go w akcji. Górkę łyknął w 3 sekundy. Tymczasem niebieskiego czeka prawdziwy test.
Dzielnie wspina się pod niekończącą się górkę, dzielnie ale POWOLI. Ma zatem czas żeby się rozejrzeć i widoki podziwiać.
Gdyby jeszcze nie ten upał… Za Pulsnitz trafiam na kolejne nieliche pagóry, które niestety ciągną się polami. Żółte rżysko, błękit nieba… bardzo to jest zapewne urokliwe ale niewiele widzę bo pot dosłownie oczy zalewa. Całe szczęście, że gdzieś po drodze, chyba w Schwepnitz sklep się trafił z napojami (tak się nazywał, same napoje. Nie znaczy to oczywiście, że były tam jakieś soki. Ale kilka butelek wody do sakw przytroczyłam. ZAWSZE zabierajcie ze sobą sznurek:)))) I gdy wreszcie skończyły się pola (jak oni to robią, że wcale nie śmierdzą? nie napotkałam żadnego “polnego” smrodu), odetchnęłam i pomyślałam że teraz może wreszcie będzie z górki – na drodze mojej stanęło Stolpen. ŁAŁ.
Mmm, to też jeszcze wcale nie koniec na dziś. Kilka hopkowych kilometrów i znowu pagór co się zowie. Wlókł się w nieskończoność a drogowskaz “Bad Schandau 12km” tempa mi nie poprawił. Wdrapawszy się odkryłam, że czeka mnie kolejny test.
Kolejny test 12%. Test zjazdu! (niestety w moim przypadku był to głównie test hamulców. Zdały:)))
Widoki były piękne, bo cały zjazd (miał dobrze ponad 2km) w lesie, po nowiutkim asfalcie. A położone nad Łabą, w samym centrum Szwajcarii Saksońskiej Bad Schandau to prawdziwa wisienka (bądź jak twierdzą niektórzy – truskawka:))))
Sztuczna wisienka. Niejadalna. Knajp nad rzeką – 3 (jedna PRAWIE nad rzeką). Tylko jedna czynna dłużej niż do 21 (do 21.30). W każdej menu liczy około 10 pozycji (z deserami). Nie trafisz na to, co uważasz za jadalne – idziesz spać bez kolacji. Alternatywnie szukasz czegoś w mieście. W mieście??? W TAKI wieczór?!
Pięciogwiazdkowe monumentalne budowle w stylu później secesji ze słowem RESIDENZ w nazwie to nie do końca mój klimat, ale tylko tu jest TEN stolik, przy którym chcę dziś być. Jest też sałata, do której można dowolnie dobierać dodatki, tak jak do pizzy. Fajny koncept. Żeby nie było tak zdrowo – mają też moje ulubione wino (jest zdrowe w UMIARKOWANYCH ilościach). Obsługa (przypominam – pięć gwiazdek, dziesięć dań) po angielsku ledwo ledwo. Nazw potraw nie bardzo rozumie. Dziiiiwne.
Na drugim brzegu Łaby, którą się sycę na równi z sałatą ciągną się kolejowe tory. Pociągi wyglądają urokliwie ale huczą niemiłosiernie. Jadą niemal jeden za drugim, kolejka do Drezna co pół godziny, do tego towarowe… Współczuję tym, co mają równie lekki sen jak ja ale nie mają magic headphones. Cóż to był za trafiony zakup! Nocą nie budzi mnie nic.
mapa jest tutaj, bikemap mieszał ale niewiele:))
- DST 99.25km
- Teren 1.50km
- Czas 05:57
- VAVG 16.68km/h