nadeszła wreszcie tak wyczekiwana GODZINA ZERO. Wypadła bardzo wcześnie (późno???)
Jeszcze nigdy nie zaczynałam o tej porze jazdy na rowerze, ale raz trasę w okolicach 3 nad ranem kończyłam. Wiekopomną trasę mojej pierwszej i jedynej JAK DO TEJ PORY trzysetki. Byłam zachwycona wynikiem, ale tak koszmarnie śpiąca, że zmęczenie zepsuło mi całą zabawę i radość. Wspomnienie pozostało więc dość ambiwalentne i na wiele lat skutecznie zablokowało myśl o powtórzeniu tej operacji. Ale w tym sezonie czuję się tak mocna jak nigdy. Bogatsza o doświadczenia planowania długich tras z kilku ostatnich lat. Gotowa na WYNIK:) Czas START!
A raczej falstart. Bo dojeżdżam tylko do Orlenka który jest właściwie tuż za rogiem. Duża kawa, i dużo pysznego drożdżowego ciasta, które przywiozłam z Wawy specjalnie na dzisiejsze śniadanie. I dopiero teraz ruszam. O trzeciej. Godzinie mojego pierwszego trzysetkowego zgonu. Tak miało być:)))
Przejazd przez Gdańsk najchętniej pominęłabym milczeniem. Bo owszem, do dworca szlo mi całkiem żwawo. Ale OD dworca zaczęła się już spora konfuzja, poczynając zaraz na wstępie od próby ustalenia czasu.
Próby znalezienia właściwego wyjazdu wpisały się w zegarowy trend. Czyli – można w lewo, można też w prawo, jako że żadne oznaczenia nie były jednoznacznie przekonujące. Przynajmniej dla mnie. No i w efekcie znalazłam się tam gdzie znaleźć się zdecydowanie nie chciałam zaliczając dość stresujący początek nie do końca zgodny z przepisami. Dlatego mapa dzisiejszej trasy zacznie się dopiero od Kiezmarka, kiedy to na liczniku miałam już prawie 50km. Analogowy upór ma swoje konsekwencje:)))
Zatem Kiezmark i mocny akcent na koniec moich gdańskich przygód – rozkopany, zwężony most opanowany oczywiście przez TIRy. Skręt na Mikoszewo powitałam z ogromną ulgą i uciekłam czym prędzej. Od razu na początku trafiam na reklamowany przez MARECKIEGO dom podcieniowy. W istocie, bardzo fajny:))
Przejazd przez Żuławy zaczynam od Żuławek, ale zaraz pojawiają się i prawdziwe ŻUŁAWY. Książęce!
Klimaty bardzo fajne, na co pewnie wpływ ma pora – nie ma jeszcze piątej… Asfalty zmienne, ale dramatyczny kawałek był właściwie tylko jeden,
nie licząc oczywiście płytowego 2kilometrowego dojazdu do kultowego dla niektórych Ebowian Bielnika Pierwszego.
Mordęga była przeokrutna ale nie mogłam przepuścić okazji do odwiedzenia TAKIEJ miejscówki. Tym bardziej, że już w Marzęcinie czekał na mnie MARECKY i ukrytej w chaszczach bielnikowej drogi to On musiał szukać:))) W Bielniku spotkałam też Roberta, legendę kolarstwa, faceta który podróżuje rowerem na księżyc i wiele mu już do osiągnięcia celu nie zostało. A w samym centrum Elbląga
wpadliśmy jeszcze zupełnie nieoczekiwanie na Dareckiego. Wielkiego fana Bielnika. Miło było poznać (chociaż strasznie był nieuczesany:))))
Robert odprowadził mnie aż do Pasłęka, co bardzo ułatwiło mi trafienie na okołopasłęckie serwisówki. Bo serwisówki wzdłuż dwupasmówki zaczynają się już od Elblaga, ale przed Pasłękiem brakuje kilkuset metrów łącznika. Co skutkuje koniecznością przebijania się przez miasto albo skrętu na Dzierzgoń i kilkukilometrowego objazdu. Robert wybrał drugą opcję i dzięki Jego pomocy szybko byłam na znanym mi szlaku z Pasłęka do Małdyt. Już bez pułapek:))
Od razu za Pasłękiem zaczęły się pierwsze dość wymagające pagórki, które szybko obnażyły absolutny brak paliwa w moim rowerowym baku. Śniadanko było strasznie dawno, 130 kilometrów temu. Rzadko udaje mi się przejechać taki dystans bez żadnej energetycznej pomocy i sił zaczyna brakować. Pomaga świadomość, że w Małdytach czeka sprawdzona i smakowita miejscówka. No kiedy u licha będzie w końcu ten Kłobuk???
Jest!!! Nareszcie. Kłobuk i jego towarzysz. A właściwie towarzyszka:))
Kusi opcja pierogów z jagodami, oj jak kusi. Ale doświadczenie mówi, że jajecznica starczy na dłużej więc dzisiaj to właśnie jest mój wybór. Pyszny wybór. Stawia mnie na nogi w 2 minuty:))
W Małdytach porzucam (na chwilę) serwisówki na rzecz drogi 519 do Morąga. Nie wspominam jej dobrze, bo straszne były koleiny, utrudniające wspinaczkę po całkiem solidnych górkach. Ale Ebowcy wspomnieli, że zaistniał tam nowy asfalt – chcę to sprawdzić. Zaczyna się fantastycznie,
asfalcik rewelacyjny a ruch znikomy bo droga jeszcze oficjalnie nie została oddana do użytku i dopuszcza na razie jedynie ruch lokalny. Jako że końcówka na razie tylko dla rowerów:))
Przedarłszy się przez morągowski odcinek enduro wkraczam w sferę moich ulubionych mazurskich klimatów. Droga Morąg-Łukta nowej nawierzchni nie dostała, ale i tak uwielbiam tędy jeździć.
Ruch czasem duży, czasem nie. Dziś jest opcja “nie”:))
Tuż przed Łuktą, przy 170 kilometrach na liczniku zaliczam swój pierwszy i jedyny na dzisiejszej trasie kryzys. Nie jest związany z wysiłkiem ani z pagórami tylko z brakiem snu – 3 godziny to jednak strasznie mało, no i kiedy to było… Muli mnie dramatycznie i zastanawiam się, co mogłoby mi pomóc. Stawiam na sprawdzony izotonik zakupiony w Strefie Mocy. ISOFASTER to moja tajna broń – piję tylko na trasach powyżej 150km i tylko jako ratunek w sytuacjach spadku mocy. Zazwyczaj działa już po kilku pierwszych łykach. Tak jest i tym razem. Saszetka to porcja na 500ml, wypijam połowę i natychmiast odzyskuję wigor. Drugą porcję chomikuję zatem “na potem”. Przyjeżdża ze mną do domu:)))
“Na potem” robię też zakupy w łuktowskiej cukierni, reklamowanej już przeze mnie milionkrotnie. Dziś nie ma rabarbarowego, ale jest szarlotka. Powiedzieć, że przepyszna to nic nie powiedzieć:))
Pyszne są też czekające mnie kilometry: Łukta-Podlejki
i Podlejki-Olsztynek.
Z kultowym szlabanem, przy którym zapragnął Bohater Dnia zapozować. Na prawie dwusetnym kilometrze:)
Wieści o nadciągającym Bohaterze lotem błyskawicy dotarły do Olsztynka, gdzie na trasie przejazdu (przy głównej drodze, naprzeciwko Orlenka) czekał komitet powitalny:
Za Olsztynkiem wracam na serwisówki. 50 km świetnej jazdy po gładkim i szerokim. Z lekkim wiatrem w plecy. Fun opcja mega:) W Napierkach serwisówki się kończą, uciekam więc z “siódemki” do Iłowa.
Tu czuję się już jak w domu (chociaż do domu jakieś 150:)). Do trzysetki jakieś 50 ale już wiem, że będzie moja. Czuję się rewelacyjnie a jazda szlakiem torów i komfort dostępności stacji Kolei Mazowieckich daje dodatkowe wsparcie psychiczne. Teraz procentuje też wczesny wyjazd – nie ma jeszcze 18, dobre 3 a nawet 3,5 godziny do końca dnia. Nie muszę cisnąć – co sprawia, że właśnie przycisnąć chcę, czuję dodatkowy przypływ mocy, chęci do jazdy, euforyczny wręcz zachwyt wysiłkiem. Człowiek to jednak dziwne zwierzę jest…
Pusta już prawie 615 do jazdy jeszcze dodatkowo zachęca. Moja ulubiona pora dnia, zaraz po poranku:)
Ale zapadający zmierzch moją ulubioną porą nie jest. Jak tylko zaczyna się robić ciemno jazda się dla mnie kończy. Uznaję zatem, że Ciechanów będzie moją metą na dziś, z wynikiem 308,98. Z dojazdem ze stacji do domu wyszło tak:
Rekord pierwszej trzysetki odrobinkę pobity chociaż nie było to celem. Plan zakładał “odczarowanie” trójki z przodu i oswojenie trzysetkowego dystansu. Zrealizowany w 100%. Tak jak w przypadku tras 200-250 kluczem do sukcesu okazało się dobre planowanie. Trasa ciekawa ale z długimi znanymi odcinkami (jedziemy zamiast kluczyć), wczesny wyjazd (nie ciśniemy jak się nie chce, jest zapas czasowy), wcześniejsza regeneracja i uzupełnienie zapasów węglowodanowych, dużo picia (co za truizm) i – last but not least – odrobina wiatru w plecy:)))
pozdrowienia dla ekipy elbląskiej z podziękowaniami za miłe spotkanie i pomoc w trawersie Ebowa:))
trasa (od Kiezmarka) jest tutaj
- DST 317.21km
- Czas 15:24
- VAVG 20.60km/h
Dziękujemy za pozdrowienia, czekamy na relację 😉
Miło było się spotkać w Ebowie 🙂
🙂
Gratulacje. Też jeździłem niedawno (już we wrześniu) po, Żuławach – nawet w Marzęcinie byłem – tak jak Ty. Zdjęcia patrz Trammer blogerska tłuszcza w Salonie 24