wszystkie pogodowe w(y)padki puszczam w niepamięć, bo na najważniejsze dni w Kobenhavn los zesłał słońce i moja wdzięczność do fatum jest niezmierna:))) Rano jest co prawda diabelnie zimno (2 stopnie w nocy!) ale i tak jestem szczęśliwa. Będzie kopenhaska włóczęga!
Zanim opuszczę Nordhavn, gdzie tym razem mieszkam jeszcze chwilę się tu rozglądam. Fajny klimat ma to miejsce:))
Jadę wzdłuż wybrzeża na południe, po drodze mijam parking wielkich liniowców (Langelinie)
i zaliczam obowiązkową kopenhaską atrakcję, o której zapomniałam last year:)))
Robię sobie też spacer po Kastelet, dawnych koszarach.
Taka miniaturka Cytadeli, z ciekawym kościołem “za murami”.
Wracam na nabrzeże,
liczyłam na widoczek Amalienborg ale akurat remont, płachty.
Przez piękny Sankt Annae Plads przedzieram się więc na Nyhavn,
od razu na zacienioną stronę “rowerową”, dzięki czemu mam podgląd na najfajniejsze osłonecznione pocztówki:)))
Przez słynną kładkę rowerową Inderhavnsbroen przejeżdżam na Christianshavn.
To jest moja kopenhaska magdalenka. Pierwszy pobyt – widok na kanały, ten niesamowity rowerowo-pieszy most (11,000 rowerzystów dziennie plus 18,000 pieszych), który dla mnie jest wspaniały a Duńczycy krytykują go za to, że zbyt kręty :))) Mmmm, most projektował architekt z Polski:))) te “piaskowce”, które rok temu dopiero rosły a teraz już niemal gotowe, żółte tramwaje wodne, takie “naleśniki”… Ale na Christianshavn będę pierwszy raz.
Najpierw kultowa NOMA, w nowej lokalizacji (która chyba nie jest jeszcze kultowa) zaprojektowanej specjalnie dla NOMY przez jakiegoś guru młodego pokolenia architektów.
Nie kupuję tego “wielkiego gotowania”, bardziej mnie to bawi niż ciekawi ale co kto lubi. Nowe smaki i nieoczywiste połączenia są fajne, ale przerost formy nad treścią już nie bardzo.
Na Christianshavn trafiam też na schowany, bardzo lokalny port. Fajne miejsce, gdzie Duńczycy naprawiają swoje łódki.
Trafiam też wreszcie do Christianii,
która robi bardzo przygnębiające wrażenie i osuwa się powoli w przeszłość. Najarani hipisi 70+ w niezbyt czystych spodniach i tzw artystyczny luz to nie moja bajka (chociaż kiedyś była:))) Zbyt wiele jest super miejsc w Kopenhadze żeby tracić tu czas.
Christianshavn opuszczam przez kolejną kultową kładkę – kolisty most (Cirkelbroen).
To ten, który pierwszego dnia oglądałam z przeciwnego brzegu, spod Czarnego Diamentu – pamiętacie? A dziś mam widok na Diament:)))
Jadę cały czas wzdłuż wybrzeża, te okolice już pamiętam, zaraz będzie rowerowy wąż (Cykelslangen) – długa, wijąca się kładka wyprowadza mnie na Vesterbro. I kosmiczne
budynki, których zarys rok temu już był, ale jeszcze nie było widać, że będą takie kosmiczne:)))
Przejeżdżam przez Vesterbro i jadę dalej na zachód, do Syndhavn, gdzie szukam Sydhavn Kirke. Chyba jedyny na świecie (???) kościół ze ścianką wspinaczkową:)))
Ksiądz ponoć niezły jajcarz:)))
Teraz do góry, na północ. Przez Valby dojeżdżam do jezior i pierwszy raz mam okazję przejechać się nadjeziorną promenadką. Fajnie!
Mój następny cel do Frederiksberg, mam go tuż obok, jakiś kilometr w lewo… Ale mam też mały zapas czasu więc jadę naokoło, górą przez Emdrup,
super okolica, pagórki, woda, bardzo przyjemne kaskadowe osiedla.
Frederiksberg
kojarzy się przede wszystkim z pałacem i okalającym go ogromnym parkiem, który przypomina trochę Łazienki (mostki, wijące się ścieżki i nie można jeździć na rowerze).
Ale jest też ciekawy ratusz, no i jest to tętniąca życiem dzielnica.
W przejściu przez cały park z północy na południe i wspinaczce na pałacową górę mam swój cel. Na południe od pałacu, dosłownie kilometr/dwa dalej roztacza się bowiem inne królestwo. Królestwo Carlsberga,
ze słynną bramą strzeżoną przez naturalnej wielkości słonie.
I to będzie moja ostatnia pocztówka z Kobenhavn w tym roku.
- DST 54.48km
- Teren 1.70km
- Czas 03:33
- VAVG 15.35km/h
mapka ze stravy jest tutaj