lajcikowy trzystówaś bydgoski

więc otóż TAK. To JEST możliwe. Po zaliczeniu szeregu lajtowych dwustówasi przyszedł czas na obalenie mitu, że trzystówaś to już tylko krew, pot i łzy, zaciśnięte zęby i ogólna masakra. Niekoniecznie. A przynajmniej – nie tym razem:)))
Bo wiem już CO w moim przypadku o masakrze stanowi.
Nocna jazda – odpada. Pęd do pociągu i każdy inny wymuszony pośpiech- niekoniecznie. Temperatury ekstremalne – niechętnie, ale lepiej za ciepło niż za zimno. Wiatr – tylko w plecy:)))
Punkt pierwszy.  Prawidłowość jest prosta – jak robi się ciemno to zasypiam. Żadne tam drzemki i jadę dalej. Po prostu idę spać. Więc już niestety wiem, że nie pojadę stówek więcej niż trzech chociaż chciałoby się. Ale znać i respektować swoje ograniczenia – to pomaga. Nie tylko na rowerze:)))
Zatem. Punkt drugi – pociągiem jadę w PIERWSZĄ stronę. 

Miły popołudniowy pusty ICek, okazuje się że nawet w wakacyjną sobotę da się bez tłoku pojechać. 
Bydgoszcz

zaliczam po raz trzeci. Pierwszy – nie liczy się, rajd z jęzorem prosto na dworzec.
Drugi – same miłe wspomnienia, głównie kulinarne. King Fu Sushi – mmmmmm.
Trzeci – wreszcie mam czas “połazić”. Te rejony nad starym kanałem bydgoskim (w stronę Nakła) – niezły klimacik. Pozostałe atrakcje rynku i Wyspy Młyńskiej – też bardzo w porzo, chociaż ludzi masa to jakoś nie przytłaczająco, lody upolowałam pyszne i… idę spać. Miejscówkę pocelowałam lokalizacyjnie idealną. 

Mój pierwszy nocleg w Holiday Inn ever – bardzo pozytywna ocena. Super miło, przyjaźnie i życzliwie. Rower zazwyczaj nocuje w schowku, ale dla roweru, który śpi tylko do 3 są specjalne względy. No to wytarł skwapliwie przed wejściem oponki:)))
Holiday położony tuż za Starówką z jednej strony, nad Brdą z drugiej a przy wylotówce na Toruń z trzeciej. Ze strony czwartej jest Orlen:))))) – niestety czynny tylko 6-22, żeby już tak zupełnie idealnie nie było.
Coś tam pospałam, ale pobudkę o 3 przywitałam z ulgą że to już:)) Owsianka z torebki (moje remontowe kulinarne odkrycie), banan, drożdżówka… Wszystko mam żeby dobrze zacząć ten dzień.
Wspomniana wylotówka na Toruń, jest właściwie wylotówką na Solec Kujawski. Gugel gdzieś tam próbował mnie przez centrum prowadzić, ale skoro jadę do Torunia to ulicą Toruńską. Proste:)

Wybór okazał się super, żadnej nawigacji, myk przez Solec i już dojazd do krajowej 10 (25km). Jakieś tam po drodze majaczyły ścieżki, ale nie poświęciłam im zbyt wiele uwagi.
Gdyż uwaga przydała mi się na “dziesiątce”.

Nie jest to ten standard, który znam z okolic Płońska. Asfalt OK, ale pobocza absolutne ZERO. Mimo niedzielnej wczesnej pory jeździ tu pojazdów całkiem sporo, i cóż że nie ciężarówek – nasłuch nieustanny obowiązkowy. Kilkanaście męczących kilometrów, najsłabszy punkt dzisiejszej trasy. Cieszę się, kiedy pojawia się wyczekiwany skręt do Nieszawki. Droga wojewódzka wrażenia przesadnego nie robi, za to ASPIRUJE. W ścieżkę obrasta. Hotel z aquaparkiem tuż przy tejże drodze. Tudzież fajny wielki rekreacyjny teren, już zupełnie nie przy tymże hotelu. 

Z Nieszawki wyjeżdża się prosto na most do Torunia, który nie wita zmotoryzowanych gości zbyt wylewnie.

Ale boczkiem całkiem wygodna przeprawa jest już gotowa. Przy okazji taka uwaga dla drogowców – otóż DA się wylać równo ścieżkę dla rowerzystów na moście. 

Toruń – podobnie jak Bydgoszcz – też zaliczam po raz trzeci. No i cóż, to jest niestety nokaut i bezdyskusyjne 3:0 dla Bydgoszczy. I nawet nie w tym rzecz, że rynek tak pusto wygląda tylko na tym jednym zdjęciu,

pijane hordy w ilościach zaskakujących jak na 6.30, szkło i syf. No po prostu jakoś tak NIE (jako to klasyk mówił? Nie bo nie? Nie bo tak? Tak bo nie?)
Nawet Mak nie ma ani pól stolika na zewnątrz, co w sumie nie dziwi skoro te hordy. Uciekam.
Tuż przed interesującym mnie skrętem na Złotorię (ulica Na Skarpie), na wylotówce do Wawy trafia się BP. Obok jakieś handlowe centrum, jest KFC z ławeczkami… Niestety kawę transportuję na drugą stronę ulicy bo KFC mimo zamknięcia obsiadłe przez hordę (już bardziej rozumiem strategię Maka), tu szczęśliwie też są takie miejskie ławeczki. No i siedzę tak sobie wielkomiejsko, z jednej strony betonowa ściana , wielkie skrzyżowanie, auchan czy coś, z drugiej jakiś zagajnik nadwiślański majaczy…

no i widzę kątem oka coś przez te jezdnie idzie. Oj, duży jakiś pies. Dwa psy. O matko!!!

Droga do Złotorii (ulica Turystyczna:)) bardzo fajna, tylko trudno się zdecydować którą ścieżką jechać,

na krótkim odcinku obie strony mają status ścieżki. No to środkiem:)))

Objazd przez Złotorię i Nową Wieś do Lubicza – super opcja żeby ominąć uciążliwy zapewne w ciągu dnia przejazd przez przedmieścia Torunia. Niewykluczone jednak, że tu uciążliwość też niedługo wzrośnie, pracują nad tym pełną parą:((((

W Lubiczu ponownie wyjeżdżam na “10”, która tym razem nie rozczarowuje, śmigam sobie, wiatr w plecy (patrz punkt czwarty), głód narasta gdy w Kikole trafiam nieoczekiwanie

na świetnie wyglądającą miejscówkę ni to nad stawem ni to nad jeziorem. A głód już potężnie daje znać o sobie, mam rezerwową kanapkę ale oszczędzam ją na czasy bardziej dramatyczne:) Niestety miejscówka okazała się niegościnna, poprawiny były “tylko dla gości”, zapraszamy po 11. Była 10…
No to dygam dalej dziesiątką,

jakieś tu miałam powymyślane objazdy ale na objazdach jedzonko raczej nie napotka się. 
Gastronomiczne zagłębie okazuje się być w okolicach miejscowości Skępe, gastro obok gastro, nie wiedziawszy skręcam do pierwszego “zajazdu”, klimat słaby ale nie o klimat tu chodzi. Zaliczam niestety zonk kwartału,

bo jak jestem tak naprawdę mocno głodna to nie wdaję się w dyskusję, zamawiam i już. JAJECZNICĘ do cholery a nie kiełbasę z jajkami. I jeszcze to mięsko… Cóż było robić, co się dało to wydłubałam. Muszę jakoś zapamiętać, żeby jednak mówić o jaką jajecznicę chodzi. I jak nigdy nie robię jedzeniowych zdjęć tak to oto zamieszczam – sobie ku pamięci głównie. Dobrze że chociaż pomidorówka jadalna była.
Odcinek Skępe-Sierpc to najfajniejsze klimaty na dziesiątce,

i z lekkim żalem się z nią żegnam po 90 przejechanych kilometrach. Skręt na Bieżuń, 3km i już Zawidz, już tu byłam.

Tu się zaczynają fajne mazowieckie klimaty, chaszczory różne, łąki, trochę lasu. Asfalt przyjemny, wiatr wieje idealnie. Mijam Koziebrody – cel moich późnojesiennych wypraw

i skręcam w Baboszewie na Szymaki. Tu miła niespodzianka,

na największych spękaniach pojawił się nowy asfalcik. Fajnie. Obawiam się tylko, czy nie czeka mnie mniej przyjemne zaskoczenie – w Szymakach przedrzeć się trzeba przez siódemkę, a tam przecież już budowa nowej drogi w najlepsze trwa. A tu…

migiem zbudowany całkiem gotowy wiadukcik! No super! 
Urokliwe są dukciki przez Smardzewo do Sochocina

ale jeszcze bardziej podoba mi się kolejna niespodzianka. Pojawił się wreszcie nowy asfalt na tym dramatycznym dziadostwie za Sochocinem w stronę Kuchar (Żydowskich:)))). Łał, hał najs:)))

No to jeszcze myk przez Joniec (oj jak przydała się kanapka i te wszystkie zapasy, które zapobiegliwie zabrałam z domu) przyjemne asfalciki nad Wkrą, przeprawa przez Wisłę w NDM (już trochę mniej przyjemna, ale za to z widoczkiem)

i JUŻ. No prawie. Kilka dokrętowych kółek musiałam dorobić:)))

  • DST 300.86km
  • Czas 14:58
  • VAVG 20.10km/h

mapka ze stravy jest tutaj   

5 thoughts on “lajcikowy trzystówaś bydgoski

  1. No to pojechałaś… Lajcikowy trzystówaś, prawisz? Ryzykowne słowa :)))
    Pięknie przygotowany i perfekcyjnie zrealizowany plan… Super opis. No i dokrętka by plan zrealizować na 100%
    Super, super, super:)
    Szkoda tylko, że tych najdłuższych dni w roku jest tak mało… aby zdążyf ruszyć po nocy i zakończyć przed nocą…
    Czapki z góry za lajcikową wycieczkę rowerkiem… 😉

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *